Dom i wnętrza

Nasze miejsce na ziemi

O domu marzyliśmy i rozmawialiśmy od początku. Michał nie wyobrażał sobie mieszkać inaczej, Ja natomiast zawsze chciałam mieć własny ogród i miejsce tylko dla Nas bez obecności sąsiadów za ścianą - tak mieszkałam całe życie.



Poszukiwania działki były żmudne i nie przynosiły efektów. Na początku chcieliśmy sami znaleźć działkę i dlatego przez kilka tygodni zwiedziliśmy kilometry kwadratowe Warmii - oczywiście w niedalekiej odległości od Naszych miast rodzinnych. Zależało Nam na tym, żeby w miarę możliwości mieszkać niedaleko rodziny i znajomych.

W końcu po długim czasie wydawało Nam się, że już się udało. Ładna działka na górce w środku niewielkiej wsi z widokiem na jezioro. I co? Jakoś nie czuliśmy, że to do końca to.
Przypadek sprawił, że trafiliśmy do sołtysa pobliskiej miejscowości, który miał kilka działek na sprzedaż. Wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy na dalsze poszukiwania.

Pierwsza działka, którą mieliśmy zobaczyć była oddalona od trasy o jakiś kilometr ale dojazd do niej prowadził przez pola i las. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, poza dwoma wiejskimi starymi domami w niewielkiej odległości nie było nic poza lasem i szczerymi polami. Działka była na lekkim wzniesieniu a na samym środku rosła stara, duża sosna. Widok nas zauroczył, było pięknie. Uroku dodawała również pora roku ponieważ był to maj, słońce mocno grzało a sosna dawała jedyny jakże przyjemny w tamtym momencie cień. To było TO! Michał zakochał się w tej działce od razu. Stwierdził, że nie szukamy dalej. Widziałam jak bardzo mu zależało i również poczułam coś do tego miejsca.



Kilkukrotnie jeździliśmy tam na pikniki żeby podjąć właściwą decyzję. I nie było odwrotu :) 








Znaleźliśmy Nasze miejsce na ziemi, gdzie sąsiedzi nie są za ścianą ale żyją ze sobą bliżej niż w niejednym bloku. Gdzie Michał może w sobotni poranek założyć kalosze i pójść do sąsiadki po jajka żeby zrobić na śniadanie jajecznicę - mina Naszych gości była bezcenna :) 
Gdzie sąsiedzi robią miód z własnej pasieki i przekazują tą tradycję i pasję swoim dzieciom.
Miejsce gdzie jak wieje wiatr albo pada śnieg człowiek się zachwyca a nie przeklina pod nosem, że pogoda się zepsuła. 
Gdzie w jesienne wieczory można opatulić się kocem wziąć kubek gorącej herbaty i posiedzieć na podwórku - własnym podwórku - i nikt nie ocenia, że błoto, że nie ma trawy, że kwiaty nie rosną. Ale ten widok, zachód słońca. Bezcenne.
Tak chcieliśmy żyć...udało się! :)



Schody do nieba - o tym jak dostać się na pięterko :)

Schody do nieba - o tym jak dostać się na pięterko :)


Jest dom, a w domu MY. Trochę przestrzeni dla każdego indywidualisty. Pojawia się tylko jeden problem...co zrobić, żeby korzystać z piętra?:) A no prosta sprawa - mogłoby się wydawać. Przecież wystarczy zbudować schody i po kłopocie. No niestety :) Każdy z Nas jest inny i każdy lubi coś innego....w tym wypadku schody były pierwszą kością niezgody.

Od zawsze wiedziałam czego chcę i jak to ma finalnie wyglądać. Myślałam, że skoro jakiś tam gust mam to mój wybór będzie zaakceptowany i poparty w 100%. Jakże się myliłam :) Idealnie w mój typ wpasowały się schody zabudowane. Tzn ciężkie, białe schody z drewnianymi stopniami. Piękna drewniana barierka....cud miód! :)
No i na tym się zaczęło. Bo Michał za nic w świecie nie chciał się na nie zgodzić. Dla niego najlepszym rozwiązaniem były schody z prześwitami - gdzie pomiędzy stopniami widać wolną przestrzeń, są lekkie i niezabudowane. 
A W ŻYCIU!!!!!!! Boję się tego jak ognia. Zawsze w głowie miałam uczucie, że noga mi ugrzęźnie, że wpadnę do środka i utknę na wieki...a jak nikogo nie będzie wtedy w domu? I umrę tak sama, "utknięta"?:) Co to to nie!
Jeny.....Strach się bać :)
Co teraz? Przeszukaliśmy setki stron w internecie. Jejku, ile tego jest. Można dostać oczopląsu. A co najgorsze dla mnie, to bardzo nie lubię tych nowoczesnych rozwiązań. Szkło, metal, bez barierki, zakręcona barierka, światełka z dołu, światełka z góry....No po prostu mam jakiś staroświecki gust może, ale mam po tych schodach wejść na górę, nie będę się przecież na nie gapiła codziennie i wzdychała do tych światełek.
Znaleźliśmy coś pomiędzy. Coś co spełniało zarówno moje i Michała preferencje. I tak o to odkryliśmy schody "dywanowe". Zabawna nazwa ale ma w sobie trochę logiki. Drewno? Jest!, nie ma prześwitów? Nie ma!, zabudowane od dołu? Nic podobnego.
No to skoro wszystkie wyznaczniki spełnione to jak to ma się niby trzymać?:/
Okazało się, że mocuje się je do ściany wielkimi śrubami, nie ma żadnych podpór, żadnych belek nośnych...nic, wolna przestrzeń a nie zlecę! :)
Kurcze ale to drogie....Znaleźliśmy kilka firma, które się w nich specjalizują....Cena wywalała z kapci...dosłownie.
Dlatego nauczeni doświadczeniem skierowaliśmy swoje wymagania do firmy bez doświadczenia :) Oczywiście do stolarza co zna się na rzeczy...ale nie na "dywanach". Podjął się tego wyzwania. I po tygodniowych wyliczeniach, sprawdzaniu wytrzymałości ścian, podłogi i walki z cegłą, która akurat stanowiła dekorację ściany korytarza schodowego - przyjechały schody! ....W kawałkach :)
Jakbym zobaczyła tetrisa :) 
Układali sobie te kawałki do kupy...oczywiście nie obyło się bez poprawek. Cegła ma to do siebie, że nie jest taka sama i co schodek to trzeba było docinać, dorabiać, dobijać.....Matko moja ściana!!!! W naszej dotychczasowej sypialni pojawił się dodatkowy judasz (mój Mąż nie zrozumiał - dla podobnych Jemu - DZIURA!) :) Mogłam sobie jednym okiem zerkać na prace stolarzy bez wychodzenia z sypialni :) Ale udało się. Po 2 tygodniach montowania odebraliśmy swój cyrk :)
Tylko czy będzie się trzymało? No więc zaczęliśmy skakać :) Wszyscy! Ja, Michał i ekipa stolarzy. Każdy na innym stopniu a tak dla rozrywki :) Nie zawaliło się...a muszę przyznać, że po Jaśku zostało mi wtedy dodatkowych "sporo" kilogramów szczęścia.
I tak oto mamy nasz mały kompromis. Nadal są, nadal można po nich skakać....A Jasiek robi super samoloty z rolek papieru toaletowego, które każdego wieczoru trzeba zbierać :)


Gdyby znalazły się osoby zainteresowane Panem Stolarzem - mogę polecić póki nie zleciałam 
:)


Nasze okna na świat

Nasze okna na świat 



Tak się stało, że projekt na dom Czubrysiów wygrał ten, który potrafił otworzyć Nam oczy na otaczający Nas świat. A świat Mamy piękny. Nic tylko pola i las.
Przecież nie możemy zamknąć się w czterech ścianach kiedy za oknem biegają sarny i zające. Ostatnio nawet pojawił się lis a pod tarasem zamieszkał mały puchaty "króliczek" :)
Okna musiały być duże i wpuszczać do domu światło....mnóstwo światła! Parter mamy otwarty, kuchnia, jadalnia i salon, wszystko razem bo tak Nam wygodniej. Kiedy po domu biegają dzieci super jest mieć wszystko w
jednym miejscu. Zwłaszcza jak Dwulatek próbuje dokarmiać psa makaronem albo załadować samochód koparkę ziemią z doniczki :) 

Tak więc większość czasu spędzamy na dole. jest to Nasza baza do życia - gotowania, wspólnych posiłków i co najważniejsze zabaw.

Duże okna dają poczucie przestrzeni. Obojętnie czy pogoda dopisuje czy za oknem szaro, zawsze jest co podziwiać. 

Duże okna to też duży problem. Każdy wie, że okna mogą powodować ogromne straty ciepła. Grzejesz, grzejesz a sople i tak zwisają Ci z nosa.

My zdecydowaliśmy się na okna drewniane. Plastiki odpadły ze względu na powierzchnię, żadna firma nie mogła się tego podjąć. Wymyślili sobie okna 2,5x2,5m to teraz mają.
Dla Nas to było wyzwanie....dla monterów też :) Ale efekt jest cudowny. Okna mamy otwarte na taras i ogród. Ogród....może dużo powiedziane bo błoto i krzaki ale w końcu zieleń to zieleń :) Dzięki temu, że są duże mam poczucie jakby dom wtapiał się w krajobraz. Światło wpada praktycznie do każdego zakamarka. Przyroda
wchodzi do wnętrza domu i dodaje energii.

Dodaje mi powera na każdy dzień. A sporo mi go potrzeba, żeby podołać... Nawet zwykłe śniadanie przy płatkach potrafi człowieka pozytywnie nastroić kiedy widać jak wiatr porusza drzewami, rozgania liście i przesuwa chmury po niebie.

Kocham to miejsce i cieszę się, że zdecydowaliśmy się na nie otworzyć na tyle na ile było to możliwe.











Mój ogród - a raczej jego brak :)


Dzisiaj chciałam podzielić się z wami moim marzeniem. Takim zwykłym, prostym, które jest w trakcie realizacji ale jeszcze długa droga przed nami :) 
Jest dom, co prawda jeszcze bez elewacji, w środku nadal sporo do zrobienian ale najważniejsze, że już u siebie i  można miło spędzać czas. 
Tak samo chciałabym aby na zewnątrz coś było...cokolwiek :) 
Jak już kilka razy wspominałam, że podwórko to jedno wielkie zawalisko. Niedawno dopiero odjechał wagon pociągowy, który robił w trakcie budowy za pomieszczenie dla robotników :) Może jak dokopię się do starych zdjęć to pokaże Wam ten malowany "domek" :). To właśnie na nim wisiała prawie 2 lata żółta, magiczna tablica informacyjna :) 
Teraz po wagonie nie ma śladu... Oczywiście poza uschniętym kawałkiem trawy i resztkami podwozia :) 
Jak patrzę na niektóre zdjęcia działki to wygląda to naprawdę nieźle. Jest w miarę równo i zielono. 


Dopiero po przyjrzeniu się dokładniej widać, że równe wcale nie jest równe a zielone to nie trawa a perz... Perz jest u Nas wszędzie :) Tak sobie rośnie, ja wyrywam a on dalej rośnie :) i tak sobie żyjemy w symbiozie :) Tajemnica tkwi w tym, że ja nie lubię go tak jak on pokochał Nas :) 



Pod koniec budowy wymyśliliśmy jak ma wyglądać działka. Całość była jedną wielką skarpą więc postanowiliśmy zrobić tarasy widokowe. Wszystko fajnie... Ale teraz niestety poza tym, że coś nie wyszło i na około domu zbiera się woda, rosną glony i pływają rybki to jeszcze zamysł się zmienił :) 
Niedawno na szczęście poznaliśmy kolejnego sąsiada z wioski, który zaoferował pomoc. Twierdzi, jak to powiedział "będzie Pani zadowolona" :). Niestety mamy już sezon prac polowych więc musimy poczekać do Wielkanocy. Skoro jednak mam być "zadowolona" to chyba warto się wstrzymać. 
Oczywiście jak to ja :) już zaczęłam biegać po działce z grabiami i szpadlem żeby zebrać wszystkie śmieci, suchotki, igły po naszej kochanej sośnie i jej szyszki. To niesamowite jak jedno drzewo potrafi zapaskudzić pół działki :) 
Zryłam cały warzywnik... I tak warzywami częściej raczyły się sarny i zające a nasz perz przejął pozostałe wolne przestrzenie. 
Razem z rodzicami wykopaliśmy wszystko co posadziłam przed domem do tego czasu. 
Niby bez sensu było sadzić cokolwiek jak nie ma podjazdu, ścieżek, ganka...umówmy się nie ma nic i do teraz nie było nawet planu. Ale przecież nie da się patrzeć ciągle na błoto i perz. Musiałam trochę pokombinować jak to ja i nadać temu "nic" jakieś "coś" :). 
Marzy mi się słodki wiejski ganek przed domem, po którym pnie się bluszcz zamiast 3 palet udających schody wejściowe. Kawałek chodnika żeby do domu nie nosiło się błoto z kaloszy. Kwiaty w koszach na tarasie. Parę roślin posadzonych sensownie w konkretnym miejscu już na stałe żeby sobie rosły i powoli tworzyły miłą dla oka rabatę. Trawnik... Kawałeczek! Żebym mogła razem z dziećmi biegać boso po trawie a nie przewracać  się o pędy perzu wyrastającego z każdego zakamarka :) 
Takie proste marzenie... Trochę przytulności i koloru... 
Postaram się z czasem relacjonować postęp prac :) 
A tak wygląda to dzisiaj po wstępnych pracach gołymi rękami.











  • Share: